Ważne by autorskie...
Dzień ponury, śniegu jak na lekarstwo w Trójmieście więc jak stado baranów naród garnie się do centrów wszelakich.
W centrach owych robi zakupu albo ogląda wystawy, ważne,że miejsce parkingowe jest więc można z kurtką pod pachą snuć się między witrynami kuszącymi zniżkami do 70%.
I mnie to nie ominęło. Sanki przywiązane do korytarzowej poręczy schodów i nie doczekały się, a prognozy były takie obfite w śnieg... :(
Nic to. Moja latorośl ma te zaletę, że lubi "czytać" książki. Odwiedzamy więc Empik i on siada w tym sektorze dla VIP (stoliczek i dwa mini krzesełka) i przegląda tony książek dla dzieci. Wspaniale.
Tata w dziale obok buszuje w albumach.
I dzisiaj naszła mnie taka refleksja.
Pośród dziesiątek wprost albumów krajoznawczych o Polsce, jakieś 85-90% to albumy zbieranki fotograficzne.
Autorzy zdjęć są wymieniani gdzieś pod koniec czcionką nr 7 i nikogo w sumie nie interesuje kto robił zdjęcia. Zazwyczaj są to pocztówki z poszczególnych regionów, utrzymane w tematyce: góry, zamki, pałace, morza, bagna, rzeki, stare domy, chałupy, przyroda, dziki, bociany itp, itd...
Ta reszta to albumy autorskie. Czyli konkretny autor pokazuje nam fragment lub temat związany z Polską w swój sposób. No i tutaj... bieda.
Bo to widzenie autorskie jest najczęściej amatorskie. Tak jakby żaden zawodowy fotograf nie miał czasu, środków ani sił aby to robić. Pewnie jest klarowane uzasadnienie ekonomiczne, bo ileż trzeba by zapłacić zawodowcowi za jeżdżenie cały rok po kraju i robienie tylko zachodów słońca :)? Pewnie nikomu się to nie opłaca.
No więc oglądam te autorskie prace i trochę mi przykro, bo widzę jaki to jest zazwyczaj odwal.
Mam zrobić góry, to idę z plecakiem w w dwa dni chodzenia robię 1000 fot. Wybierze się! Co mi tam. Tak zapewne myśli fotograf. To samo zresztą podróżnicy ("podróżnicy"), wydają albumy na zasadzie: tutaj byłem. Bez ładu, bez pojęcia, bez polotu. Tragedia.
Albumy krajoznawcze mają jeden cel: pokazać piękno, unikatowość pewnych miejsc, a dostajemy papkę na zasadzie: O! ten ma foty, bierzemy - myśli wydawnictwo.
Ale wiecie co, pomimo tych wszystkich wad albumów autorskich, to jednak wolę je. Chociażby dlatego, że są... autorskie. Że prezentują spojrzenie jakiegoś człowieka. Nawet jeśli są nieudolne, słabe i czasami po prostu fotograficznie niedbałe. Cóż... tacy jesteśmy. W masie swojej nijacy, sztampowi, powieleni jak ksero. A czyż nie lepiej obcować z fotografią jakąś (nawet gorszą) niż nijaką?
Dlatego nie czepiam się już wszystkiego. Nie pragnę doskonałości. Wolę pogadać z fotografem drugim. Nawet o jego słabych zdjęciach. I moich słabych zdjęciach.
By nie dać się zaprowadzić do "Fotograficznego Centrum Handlowego"....

Komentarze
Jak się chcę, to można znaleźć naprawdę dobre autorskie albumy - często mniej znanych autorów. Takie perełki.
Dlatego 90 % albumów u mnie na półce jest angielskojęzycznych. Tak samo podręczników do fotografii.
Albumy i ich ceny to temat przerabiany na różne sposoby również przez moich znajomych. Myślę, że (na podstawie rozmowy z kilkoma wydawcami)
przyczyna jest prosta - za mały rynek. Nie opłaca się im póki co tłumaczyć albumów zagranicznych i wydawać min. po 90 zł/szt. bo mało kto je kupi. Spójrzcie na ceny książek w sklepach - byle czytadło 300 stronnicowe (sam text, bez żadnych grafik, miękka okładka) kosztuje 40 zł. I są to nakłady wielotysięczne, które nie osiągnie żaden niszowy fotograf w stylu Avedona:)
Dlatego zalega w księgarniach miernota techniczna dla początkujących, a dobry album dobrego fotografa (często bez tłumaczenia na j. polski)kosztuje min. 100 zł (np. na allegro, bo w księgarniach to nigdy ich nie spotykam).
pozdr.hubert